Noszę moher i jestem z tego dumna, czyli o czapkach "prawdziwych" właśnie...
Ostatnio
za oknem Zima króluje sobie w najlepsze, a i "Pan Mróz" ją częściej
odwiedza. Mamy więc okazję zaobserwować, szeroki wachlarz zabezpieczeń
przed skutkami ich burzliwej przyjaźni chociażby przyglądając się
przechodniom na ulicy. Jedni wzorują się na Eskimosach, dla drugich
natomiast temperatura na minusie to powód do opalania sobie nerek na
zimowym słoneczku lub odmrożenia niektórych cześć ciała.
Jako
zwierzątko od urodzenia ciepłolubne nie potrafię zrozumieć osób, które
według swoich subiektywnych kryteriów mają "gorącą krew" i pewne części
zimowej garderoby uważają za zbędne ( cóż nietolerancyjna jędza ze mnie).
Dla przykładu- wczoraj wybraliśmy się ze znajomymi na dłuższą wycieczkę w
celach powiedzmy naukowo-rekreacyjnych. Spotkała nas polska
rzeczywistość w postaci: "zima znów zaskoczyła drogowców". Tym razem nie
można było odśnieżyć chodników przy głównej drodze, więc brnęliśmy do
celu przez zaspy. Kiedy tak pokonywaliśmy przeszkody natury, usłyszałam
narzekanie koleżanki, że jest jej zimno i, że jej wieje. Zatrzymałam się
zdziwiona, bo z "zimnem" od dawna się nie lubimy, a tego dnia jakoś nie
miało ochoty mi dokuczać. Przyglądam się koleżance- ciepła kurtka-
jest, rękawiczki- cieplejsze od moich, szaliczek też jakoś się
przyplątał, a na głowie kaptur. I tu pies pogrzebany, bo kaptur nałożony
tak sobie, a pod nim czapeczki brak...